previous arrow
next arrow
Slider

Jerzy Gros – droga do maratonu

Dziś przedstawiamy sylwetkę Jerzego Grosa, jednego z najlepszych polskich maratończyków lat 70, który niestety odszedł ponad 5 lat temu. Poniżej zamieszczamy wywiad z 1976 roku Jana Dworaka, dziennikarza czasopisma „Lekkoatletyka”, którego głównym bohaterem jest właśnie Jerzy Gros.

„Kiedy wreszcie dotarłem do Szczygłowic, górniczej osady zagubionej wśród innych nieopodal Gliwic, kiedy wreszcie odnalazłem właściwy dom w labiryncie bloków, właściwą klatkę i mieszkanie – okazało się, że mistrz niedawno ukończył trening i właśnie się kąpie.

Mistrz to może w stosunku do Jerzego Grosa określenie trochę niedokładne, ale przecież nie chodzi o laury zdobyte na jakiejś konkretnej imprezie , lecz o klasę zawodnika. A ta jest bez wątpienia mistrzowska i to nawet dokładniej – mistrzowska międzynarodowa. Wśród etatowych mistrzów polskiego maratonu byli: najpierw Stawiarz, a ostatnio Łęgowski, Gros znalazł w 1975 roku miejsce dość niespodziewanie, ale zdecydowanie – najpierw rekordem Polski ustanowionym na wiosnę w Karl Marx-Stadt (2:15:43), a potem znakomitym występem na trasie słynnego maratonu w Fukuoce, gdzie zajął 7 miejsce i ustanowił kolejny rekord (w międzyczasie na listę rekordzistów wpisał się Łęgowski 2:13:26), już na najwyższym poziomie (2:13:05) – o czym świadczy miejsce na światowych listach. Jest jednocześnie Gros jednym z pierwszych olimpijczyków na Montreal, bo wynik z Japonii dał mu niemal stuprocentowe szanse na wyjazd.

– Gdzie pan trenuje?

– Biegam tu, w Szczygłowicach, po szosie w kierunku Kamienia, miejscowości słynnej z przygotować naszej piłkarskiej reprezentacji.

– Jak przyjmują to bieganie przechodnie?

– Niemal nie zauważają.

– A sąsiedzi wiedzą, że jest pan lekkoatletą, reprezentantem Polski?

– Nie, tylko ci najbliżsi. Gdybym był piłkarzem to wiedzieliby wszyscy.

– ?

– Przed domem stałby samochód…

Czternaście lat temu, w 1962 roku, kiedy Gros chodził do zasadniczej szkoły górniczej w Katowicach był równie dobrym lekkoatletą co piłkarzem. Może nawet piłkarzem nieco lepszym. Futbolówkę kopał przecie jak wszystkie dzieci na Śląsku, od dziecka. Nauczyciel wf Roman Kocemba był jednak zdecydowanie miłośnikiem królowej i potrafił powiedzieć uczniom: nie będziecie grali w piłkę jak przedtem nie pobiegniecie 400m. W tych wyścigach najlepszy był właśnie Gros. I w ten sposób – skierowany prze nauczyciela trafił do katowickiego Baildonu – do pierwszego swojego wychowawcy – trenea Jerzego Gawędy.

Wszystko szło szybko i łatwo. Już w następnym roku zdobył mistrzostwo Śląska juniorów na 800 i 1500m. Dwa lata później wystąpił w meczu reprezentacji młodzieżowych Polska – Francja – Włochy w Olsztynie. Był naprawdę utalentowanym juniorem.

Do pokoju gdzie rozmawiamy zagląda sześcioletni chłopczyk – Adam, a po chwili wsuwa głowę, żeby zobaczyć gościa jeszcze młodszy – czterolatek Tomek. Synowie.

– Widzę, że dzieci dorastają, wkrótce weźmie się pan za ich trening – żartuję.

– Widzi pan, droga lekkoatlety wcale nie składa się z samych splendorów, co do tego trzeba dużo samozaparcia i… szczęścia.

Po dwuletniej karierze w Baildonie Gros wcielony do wojska trafia do wrocławskiego Śląska. Trener Michał Wójcik, były maratończyk wdraża zawodników do ostrego treningu. W Baildonie Gros zimą nie trenował wcale, sezon zaczynał się z nową trawą biegami przełajowymi. , w Śląsku „dostaje w kość” już późńą jesienią. Ale mimo to (może dlatego) jakoś mu nie idzie, biega ciężko, traci świeżość, gubi formę. Do Śląska przychodzi z kolegami, z którymi początkowo wygrywa – wraz z upływającym czasem jest gorszy, coraz gorszy. Wreszcie na trzy miesiące służby zostaje zesłany przez trenera do zwykłej jednostki – jako lekkoatleta przestaje się liczyć. Gros ma dosyć biegania.

Po wyjściu z wojska w 1966 roku wraca jednak do Baildonu. Pieczę obejmuje nad nim były średniodystansowiec Zdzisław Lipkowski. Jednak nie był to powrót szczęśliwy. Sekcja lekkoatletyczna Baildonu rozsypywała się, nie bardzo było gdzie i jak trenować. Gros nie rezygnuje jednak. Przenosi się do kolejnego klubu, Startu Katowice pod opiekę czwartego już szkoleniowca, Henryka Frysza. Rok później lekkoatletyczna sekcja Baildonu zawiesza swoją działalność.

Trener Frysz opowiada do dzisiaj, że znając niechęć swojego nowego wychowanka do długich dystansów – postanowił go z nimi oswajać stopniowo – tłumacząc konieczność startów względami szkoleniowymi.

I w ten sposób w 1969 roku Gros po raz pierwszy pobiegł na zawodach 5000m. Wynik nie był rewelacyjny (14:35.8), ale dawał podstawę do nadziei na przyszłość. Chociażby dlatego, że zawodnik nie potrafił jeszcze rozkładać właściwie sił na dystansie – zaczynał za ostro, za wolno kończył. Raz nawet nie dobiegł do mety… Wraz z rutyną przychodziły wyniki. W ciągu trzech sezonów Gros poprawił swój wynik na „piątkę” prawie o pół minuty”. W międzyczasie – w roku 1969 ożenił się. Rok później został ojcem. To także miało wpływ na jego sportową drogę. Ale o tym za chwilę.

W 1972 roku Gros jeszcze raz zmienił barwy klubowe. Wraz z trenerem opuścił start i przeniósł się do zabrzańskiego Górnika. W tm samym sezonie trener Frysz realizując swoje zamierzenia namówił Grosa na start na 10000m. Premiera nastąpiła w czasie 1-majowego mitingu na Skrze i była udana. Na koniec sezonu zawodnik legitymował się na „dychę” rekordem 29:17.6, a więc prawdę rzekłszy słabo, ale znajdował się na piątym miejscu w tabelach, czyli liczył się w krajowej konkurencji.

Ale życie nie jest proste. W zimie 1972 na 1973 roku Gros nie mógł trenować. W ogóle mógł robić raczej niewiele. Głupia sprawa, zawodnik prosi, aby o niej nie pisać. Każdemu w życiu zdarzy się zrobić coś, czego potem się wstydzi. I jeśli się wstydzi, to jest już nie najgorzej. W każdym razie, wczesną wiosną 1973 roku , kiedy inni szlifowali już formę – Gros doszedł do wniosku, że nie ma czego szukać na bieżni. Z resztą nie tylko z powodu przerwy w treningach. Rodzina powiększyła się o jeszcze jedną osobę i Danuta – żona – musiała pójść do pracy. Ktoś musiał chować dzieci. Wypadło na głowę domu. Do tego fatalne były warunki mieszkaniowe – suterena, ale za to bez bieżącej wody, naokoło kamienne wąwozy katowickich ulic. Jak trenować w takich warunkach? Gdzie biegać? Gdzie się myć? Trener Frysz skłaniał do uporu. Do treningu namawiał też znany działacz, były lekkoatleta, wiceprezes Górnika Hubert Gralka. Obdarzył zawodnika kredytem zaufania.

– Pod namowami dałem się skusić na start w maratonie. Ostatecznie – pomyślałem – wszystkiego trzeba spróbować. Pobiegłem w Maratonie Trybuny Ludu. I okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Byłem praktycznie do startu nieprzygotowany, a uległem tylko zawodnikom z NRD i Edkowi Łęgowskiemu. Ale najważniejsze było to, że na mecie nie padłem. Uwierzyłem we własne siły.

A więc decyzja zapadła. Wbrew przeciwnościom Gros przygotowywał się do kolejnego sezonu. W maju 1974 wystartował w maratonie w Karl Marx-Stadt.

– Między 20, a 30 kilometrem przechodziłem kryzys. Pobrałem z punktu żywienia napój i nie zdążyłem go odstawić. Postanowiłem więc wypić wszystko od razu, cale pół litra. I po tym przyszedł właśnie kryzys. A jednak zrobiłem wynik klasy mistrzowskiej krajowej 2:21:18.

 Mimo tego udanego startu Gros nie został powołany do kadry. Cały sezon 1974 trenował samotnie pod opieką trenera Frysza. Ale zła passa miała się ku końcowi. W listopadzie 1974 Gros został wreszcie zawodnikiem kadry. Na początku roku 1975 ustabilizowała się sytuacja rodzinna: Grosowie dostali nowe, duże, czteropokojowe mieszkanie. Właśnie to, w którym rozmawiam z mistrzem. Żona przestała pracować i mogła zająć się dziećmi. Gros mógł wreszcie trenować. Wyjeżdżał wraz z kadrą na obozy. A wyniki tego znamy. Oby tak dalej.

– To dziwne, ale lepiej znoszę 10000m niż 5000m, a maraton lepiej niż oba długie dystanse…

– Podobno kryzys przychodzi po 30 kilometrze…

– Może u innych. Dla mnie najgorsza jest pierwsza połowa – potem biegnie się już „do domu”. Oczywiście, że cały czas trzeba mieć wiarę we własne siły i walczyć ze słabością…

– Ile razy przebiegł pan dystans 42 kilometrów?

– W 1973 i 1976 roku raz. W 1974 i 1975 po dwa razy. Po każdym biegu muszę dochodzić do siebie jakieś cztery, pięć tygodni.

– Który z biegów był dla pana najcięższy?

– Chyba ten w Fukuoce. Odebrałem kubek z napojem i za żadne skarby nie mogłem go otworzyć. Zdenerwowany cisnąłem nim o asfalt. Przez cały dystans nie wypiłem więc nawet kropli. Po 25 kilometrze czułem się dobrze i przyspieszyłem. Zacząłem mijać rywali. Na ostatnich dwóch kilometrach – to moja mocna broń – nie zwolniłem tempa. Z dwunastej pozycji wyszedłem na siódmą. Wbiegłem na stadion – bieżnia była rozmiękła i niełatwa. Sił mi starczyło jeszcze na 200 metrów. Trzysta metrów przed metą dostałem wymiotów. Mdłości. Bałem się, że zemdleję. Wiele się naczytałem o tragediach w maratonie więc przemknęło mi przez głowę, że może i mnie to czeka. Zwolniłem i jakoś dobiegłem…

– Jak wygląda pański trening?

– Trenuję na planach trenera Frysza. Biegam mniej niż inni maratończycy. Około 20 kilometrów dziennie. Ale za to żywiej, intensywniej. Średnio miesięcznie wypada 600km, w roku mniej więcej 6500.

– Coraz częściej twierdzi się, że maraton powinni biegać zawodnicy przygotowani do tego przez całą karierę, a nie wysłużeni długodystansowcy. Pan ma 31 lat u zaczynał od 800 – 1500 metrów.

– No tak, tylko że ja przyszedłem do maratonu niewyeksploatowany i czuję się dobrze. O końcu kariery na razie nie myślę – jak się da to będę biegał i do olimpiady w Moskwie.

– A co potem? Trenerka?

– Nie. Wrócę do pracy w górnictwie.

– Jak samopoczucie przed Montrealem?

– Nie narzekam. Trenowaliśmy z Łęgowskim na zgrupowaniu wysokogórskim w Meksyku co prawda trochę w ciemno, bez specjalnych planów, ale badania wykazały korzystne zmiany w organizmie – między innymi przybyło mi czerwonych ciałek krwi. Idealnie byłoby, gdyby igrzyska odbywały się za rok, dwa. Przybyło by mi doświadczenia, byłbym bardziej pewny swego. Trasa maratonu w Montrealu jest ciężka. Ze względów klimatycznych. Upał i duża wilgotność powietrza. Z trasy schodzą wytrawni mistrzowie – pokazał to zeszłoroczny miting przedolimpijski. Brak jest w tej chwili wyraźnych faworytów. Można wymienić w zasadzie tylko jedno nazwisko zawodnika, który powinien znaleźć się „na pudle”, Frank Shorter. Ja będę zadowolony jeśli znajdę się w pierwszej dziesiątce. Jeśli w szóstce – to byłoby bardzo dobrze. Ale planowanie tu niewiele daje. Wszystko zależy od ogromnej ilości czynników – nawet samopoczucie w danym dniu. Czy od przypadku? Tak, od przypadku także. Jak na loterii. Trzeba mieć również trochę szczęścia.”

 Rozmawiał: Jan Dworak (Czasopismo Lekkoatletyka, 1976)

Przewidywania Jerzego w związku z „pudłem” Franka Shortera w Montrealu sprawdziły się. Amerykanin zdobył srebrny medal. Wygrał niespodziewanie reprezentant NRD Waldemar Cierpiński. Brąz zdobył wicemistrz olimpijski z Monachium, Belg Karel Lismont. Jurkowi nie poszło tak jak planował. Zajął 47 miejsce z czasem 2:28:46. Po igrzyskach biegał jeszcze przez cztery sezony. Rok później zdobył jedyny w swojej karierze medal mistrzostw Polski seniorów. Brąz na 10000m z dobrym wynikiem 28:40.8. W 1980 roku wpisał się na listę zwycięzców Maratonu Warszawskiego.

 Progresja wyników:

 

Rok 800m 1500m 3000m 5000m 10000m Maraton
1964 3:58.7
1965 1:54.8 3:56.9
1966
1967 1:54.5 3:52.8
1968 3:49.8
1969 1:53.9 3:49.4 14:35.8
1970 3:47.4 8:12.4 14:29.4
1971 3:48.5 14:08.6
1972 8:15.6 14:05.4 29:17.6
1973 8:19.0 14:20.8 29:13.8 2:33:23
1974 3:50.7 14:04.6 29:13.8 2:21:18
1975 3:51.4 8:07.8 13:53.8 29:02.8 2:13:05
1976 14:25.2 30:13.6 2:17:07
1977 14:16.6 28:40.8 2:15:39
1978 14:48.4 2:17:11
1979 14:24.8 31:14.4 2:19:46
1980 14:42.2 30:07.6 2:22:12

 

 

 

Languages »